Stefania
Skrawki pamięci
Imię dziś prawie zapomniane, rzadko zdarzają się Stefcie, Stefki. Właśnie Stefką była nazywana najczęściej i tak dla mnie zostanie: ciocia Stefka. Koleżanka mojej mamy. Ale też dobra koleżanka Janki, Gieni, Magdzi, Nysi i nie tylko.
I jak to często bywa, dopiero nad trumną pojawia się wiele obrazów, wspomnień. Kiedy w zimowy dzień Danielów dwóch pięknie wspominało mamę, babcię, siostrę, znajomą, ruszyły w mojej głowie obrazy.
Znałam ją od zawsze. Przyjeżdżali do nas, my odwiedzaliśmy ich. Lubiłam gwar dużej rodziny. I chyba bardziej pamiętam częstsze u nas wizyty samej cioci Stefci, bo mąż Stanisław, ciężko pracujący górnik, nie zawsze miał ochotę na podróże. Lubił po robocie posiedzieć na „ryczce”, w zimie przy piecu i czytać Biblię.
To było najważniejsze. Odkąd wyjechali z rodzinnej wioski, on i mój tata, odkąd wyparły się ich rodziny, środowisko, w którym dorastali, odkąd wreszcie „poznali prawdę”, to było najważniejsze. Biblia. Rozmowy zwykle kończyły się: „słuchej, Michał” i rozmawiali, dyskutowali, nas dzieciaki przepytywali, organizowali nam konkursy, co z naszego czytania zapamiętaliśmy. Pamiętam taką grę „w proroka”, niby zabawa, ale jak się nie odgadło postaci do 10 pytań, to wstyd dławił długo. Staraliśmy się, to znaczy czytaliśmy różne biblijne opowieści.
Stefka z Michałem miała ciągle jakieś sprawy działkowe, gospodarcze, bo zawsze czymś, oprócz prowadzenia domu i czekania, by mąż szczęśliwie wrócił z szychty, miała zajętą głowę, a miała przede wszystkim pracowite, silne ręce. Żeby wnieść węgiel na trzecie piętro, napalić w kuchni i w „kachlokach”, to nie było łatwe zadanie. Ale też życie na osiedlu górniczym nie było łatwe. Dziś nie potrafię sobie wyobrazić, że trzeba było parapety ścierać kilka razy dziennie, bo ciągle było na nich pełno sadzy. Okna były nieszczelne, wokół dymiły huty. I ten strach, bo „tąpnięcia” bywały często.
Gniotły też te ręce cioci Stefci smaczne ciasta drożdżowe. Na wesele Hani i Michała miała zrobić strucle makowe, z których słynęła. Zagniotła więc ciasto, rosło pięknie bo z dobrej, swojskiej mąki, mak też własny, smakował wybornie, tylko Adelcia, która piekła najpierw mięso, potem miała czuwać przy makowcach, zdrzemnęła się nieco. I trzeba było ciasto skrobać, smarować, jakoś uratować dla gości. Ale i przy takich „dramatycznych” sytuacjach, nie brakowało cioci Stefci dowcipu, umiejętnego rozładowania napięć. Ileż to razy nasze dziewczyńskie gorzkie żale, potrafiła zamieniać w jasne opowieści. Ale też rozumiała, że panienkom zależało, by mieć coś nowego na kolejny, ważny konwencyjny wyjazd i potrafiła całą noc przesiedzieć, by uszyć bluzkę i potem ręcznie zrobić dziurki.
Lubiła podróże. Do swojego rodzinnego Czudca czasami zaglądała, ale głównie jeździła na konwencje. Ale jak?! Tramwajem do Katowic, pociągiem nocnym do Lublina, potem kilkanaście kilometrów pieszo, by dotrzeć do Romanówki. Ktoś jej powiedział, że to niedaleko, więc szły z małą Esterką, zachwycając się urokiem podlubelskich wsi, kilkanaście kilometrów na nogach.
Kto dziś pamięta, że były czasy kiedy chleb kupiony w osiedlowym sklepie rano, wieczorem był już trudny do zjedzenia. Szukano więc prywatnych piekarń, a takich było niewiele. Trzeba było podjechać tramwajem, swoje odstać w kolejce i jeszcze nie chcieli sprzedać tyle, ile Staszek potrzebował. Dla dużej rodziny, dla gości w niedzielę potrzebował dużo, bo jak przyszła Magdzia z trójką, Janka z trójką, Czerniaki, nas trójka, to już było kogo karmić. Na spotkania najczęściej krojono warzywa na „kartofelzalat”, bo to podzielne i pożywne, może jeszcze była kiełbasa do „zgrzanio”? Pamiętam bardziej, że było wesoło, miło. Zawsze, czym chata bogata.
Nad grobem padały słowa te, które były dla niej najważniejsze, z Pisma. I zaśpiewano pięknie pieśni, które tak lubiła, z wiekiem chociaż słuchać. Siostra Stefania Ćwiartka.
- Tagi: Biblia, czytanie Biblii