Port pożądany
„Obraca burzę w ciszę, tak, że umilkną nawałności ich. I weselą się, że ucichło, a tak przywodzi ich do portu pożądanego”. (Ps 107:29,30)
Zapomniałam o takim określeniu, przed laty odmienianym przez wszystkie przypadki: celem naszym port pożądany, kiedy znajdziemy się porcie, w drodze do portu. Było to też często używane w publicznych modlitwach, głównie jako prośba o wytrwałość w drodze.
I podążali. Piękna Renia, z włosami czarnymi jak kruk, prostą, codzienną pracą chwaląc Boga.
Podążał całe życie jej mąż, raptusiewicz kochany. Nawet wtedy, gdy ze śmiechem do Zosi mówił: Zocha, jaka Ty byłaś piękna, aleśmy się w tobie kochali, a dzisiaj? No co, nie jestem piękna z kokieterią odpowiadała Zocha, która też do portu pożądanego się wybierała. I Franek, i syn jego pierworodny, który zawsze wiedział wszystko najlepiej, a choć teraz nieco mu się drogi poplątały, to ileż o tym porcie opowiadał, zwłaszcza młodym dziewczynom. Zamiast im kwiaty dawać i w oczy patrzeć, cytował, mądre rzeczy opowiadał o tym, co będzie w owym porcie.
W domu rodzinnym też wszyscy podążali, społecznie, bo dom by gościnny, nabożeństwa odbywały się dwa razy w tygodniu i chyba nie było żadnego spotkania, by nie mówiono o porcie.
Ja używałam już trochę innej nomenklatury. Śpiewałam, że lekko płynie moja łódź, że chcę na drugi przejść brzeg, niekoniecznie do portu, byle być hen tam, za chmurami, gdzie stoi dom jaśniejszy niż blask słońca.
Ale jakby celu nie nazwać, to naszymi zwykłymi drogami, marzeniami, pragnieniami, chcemy społecznie i każdy z osobna, usiąść u stóp i słyszeć tylko ten jeden, jedyny głos. I tam być.
Jakie też potrzebne jest przesłanie psalmisty na dzisiejsze niespokojne czasy.