Akrobata

Autor tekstu - Tomasz Kwaśnik | Data publikacji - piątek, 07 lutego 2014 | Obszar - na Południe

Akrobata

fot. Natalia Litkowicz

And I must be an acrobat
To walk like this and talk like that ...

(U2 - Achtung Baby - Acrobat)

Podobno nie da się chodzić krajem piekła, krajem nieba. Tak mówi przysłowie, a przysłowia są mądrością narodów. Podobno. Ja sam znam dobrze człowieka, który tą trasą porusza się codziennie, od lat. Można nawet powiedzieć, że jest mistrzem tej konkurencji. Między niebem a piekłem jest rozpięta ta nieprawdopodobna, cienka, niebieska, chciałoby się powiedzieć, linia. W rzeczywistości to szara linia. Szara jak codzienność. Cienka i długa jak włos jawnogrzesznicy. Średni czas drogi po niej wynosi tyle, co zapalenie Panu Bogu świeczki i diabłu ogarka.

Nikt nie mówi, że to prosta rzecz – o, nie – to kwestia talentu, zręczności i ćwiczeń. Jak wszystko. W istocie to rzecz sporej wagi; ogromne różnice wysokości, stopy stawiane z dokładnością milimetra. Nigdy nie patrz w dół i utrzymuj równowagę. Balansuj. Oto prawdziwa sztuka akrobacji. Nikt nie mówi, że to rzecz prosta, ale z czasem i ćwiczeniami wprawa rośnie. Samo utrzymanie się na liniestaje się równie naturalne, jak chodzenie po ziemi. Tą samą trasę można już przebyć biegiem. Można myśleć o nowych sztukach. Można przejechać ją monocyklem, można żonglować... To tylko kwestia treningu. Jak wszystko.

Wszystko oprócz wiary.

Może chodzi o to, że wszystko przychodzi mi zbyt łatwo. Może chodzi o to, że właściwie o nic nie musiałem się starać, wszystko zostało mi podane na tacy. Nie było żadnego poszukiwania – urodzony w nadmiarze łaski, z darem zbawienia na wyciągniecie ręki. Po prostu przyszedłem, a to wszystko już tu było.

Być może chodzi o ten bunt przeciwko rzeczom zastanym i zastałym. O nieufność. Taką programową.

Może chodzi o to, że chcę, żeby Bóg osobiście dotknął mnie swoim palcem. Tylko, że dotknięcie Żywego Boga może być bardzo bolesne. Ktoś tak mi kiedyś powiedział; obawiam się, że jest to prawda. Szaweł w drodze do Damaszku stracił tylko wzrok, ale to niekoniecznie jest regułą.

I tylko jakoś tak uparcie nie chcę dostrzec tego, że zostałem dotknięty już przy urodzeniu; wcześniej, zostałem dotknięty Ręką, która ukształtowała mnie w łonie mojej matki. Nie potrafię zobaczyć tego, że jestem dotykany codziennie, we wszystkim, co robię. Zostałem dotknięty i jestem tu. Jestem, dlatego że zostałem dotknięty.

Na pewno do tej pory nie umiem tego docenić.

Szukanie słońca na bezchmurnym letnim niebie ze spuszczoną głową i w kapeluszu może zająć całą wieczność. I wieczność może kosztować.

Nie zapomnij podnieść głowy do góry. Muszę sobie to częściej powtarzać.

Owszem, wiem, że taki jeden człowiek – Jezus z Nazaretu – syn Żywego Boga, umarł za mnie, i wiem, że Bóg Go wzbudził z martwych. Oddał za mnie życie, bo mnie kochał. Mnie i jeszcze parę miliardów podobnych mi głupców – obywateli tego świata. Umarł za nas wszystkich; sprawiedliwych i niesprawiedliwych, żeby wszyscy zmartwychwstali.

Wiem to od zawsze. Ale wiedza to nie to samo co wiara. Wiedza to jeszcze nie wiara.

Wiesz... życie w zawieszeniu staje się nazbyt męczące i jałowe. A każda chwila spędzona w tym miejscu pogrąża tylko w ciemności, bo przecież światłość niepostrzeżenie wymyka się z tego świata. Na pewno to czujesz. Ja „czuję to w ziemi, czuję to w wodzie”. To, co pozostaje, to tylko rozpaczliwie i bezwstydnie splecione ciała i bezmyślny bełkot... Trudno jest ocalić cokolwiek, co ma jeszcze jakąś wartość...

Jakiś czas temu, w telewizji nie najwyższych lotów, w czasie odstającym zupełnie od „prime time’u”, obejrzałem film dokumentalny o różnego rodzaju wyczynach kaskaderskich.

Niektóre z nich miały się znaleźć w produkcjach filmowych, kolejne były przykładem odwagi czy brawury za grube pieniądze, jeszcze inne zaś przykładem kompletnej głupoty i braku przewidywania. Łączyły je dwie rzeczy: wszystkie były filmowane i stanowiły poważne zagrożenie życia.

Ostatni film pokazywał śmierć akrobaty. Doświadczonego i uznanego linoskoczka. Można nawet powiedzieć – mistrza w tej dziedzinie. Jakaś południowoamerykańska metropolia. Lina rozpięta między szczytami dwóch drapaczy chmur. Kilkadziesiąt metrów do przejścia. Próba odkładana parokrotnie ze względu na powtarzające się problemy z pogodą. Wiatr. Telewizja. Kontrakty i umowy. Reklama. Rekord. Wiatr. To wszystko gdzieś w tle.

Kamera jest umocowana trwale na jednym z wieżowców. Pokazuje cały czas to samo ujęcie. On wchodzi na linę. Filmowany jest od tyłu. W rękach trzyma bardzo długi pręt służący mu do balansu. Chciałoby się powiedzieć, że kroczy pewnie, ale to nieprawda. Widać napięcie w jego ruchach. Już po chwili zaczyna się niebezpiecznie kołysać – po prostu wiatr jest zbyt silny. Nie może utrzymać równowagi i spada. Kamera pokazuje wciąż to samo ujęcie. Pustą linę. Nikt nie krzyczy histerycznie, rozdygotana kamera nie śledzi jego upadku.

Nic takiego się nie dzieje. Wieje wiatr. Całość trwa maksymalnie 10 sekund.

Pod spodem nie ma rozpiętej siatki.

Szukanie słońca na bezchmurnym letnim niebie ze spuszczoną głową i w kapeluszu może zająć całą wieczność. I wieczność może kosztować. Nie zapomnij podnieść głowy do góry.

(Artykuł publikowany wcześniej w kwartalniku Wędrówka - Nr 5-6 / 2004)

Udostępnij...

O Autorze

Tomasz Kwaśnik